Rower jest moją pasją od dziecka. Pierwsze kroki w swojej „kolarskiej karierze” przyszło mi stawiać na wysokiej klasy bicyklu marki BAMBINO, który to z jednej strony przyczynił się do zakiełkowania mojej życiowej namiętności, z drugiej zaś doprowadził do dość poważnej wywrotki, której wynikiem było bliskie spotkanie twarzą w twarz z krawężnikiem lub jak kto woli – najbardziej pamiętny życiowy upadek. Podejrzenie o wstrząśnienie mojego sześcioletniego wówczas mózgu nie tylko nie zniechęciło mnie do dalszych zmagań z moim dwukołowym mustangiem, ale – zdawać by się mogło – znacznie nasiliło chęć ujarzmienia go w stopniu maksymalnym.
Z uwagi na fakt, iż wyżej wspomniany BAMBINO zdawał się stawiać wyraźny opór moim próbom ujarzmiania, a także groził zupełnym niedopasowaniem do mojej coraz bardziej rozbudowanej sylwetki postanowiłem nie zastanawiać się, czy to rower staje się dla mnie za mały, czy ja dla niego za duży i zamienić go na ówczesny szczyt mobilnej techniki, a zarazem marzenie większości dzieciaków na dzielni – WIGRY 3. Wkrótce stać się on miał nieodłącznym kompanem moich szalonych wojaży (co prawda tylko dookoła bloku na osiedlu, ale zawsze). W głębokim błędzie tkwi ktoś, kto sądzi, iż moje szaleńcze dwukołowe przygody zarzucałem na czas wakacji. Nic bardziej mylnego. W tym miejscu chciałbym zaznaczyć, iż przy okazji letnich kanikuł ujawnić się musiały także moje zdolności do szeroko pojętego majsterkowania. Umiejętności te okazały się zbawienne przy wyjazdach na wieś, gdzie czasami zdarzała się konieczność samodzielnego złożenia roweru. Oczywiście ten self-made vehicle pozostawiał wiele do życzenia, jako że opierał się na dość – że tak delikatnie powiem – zużytych „podzespołach”. I tutaj z opresji ratował mnie dziadek, podsuwając mi swój o wiele dla mnie za duży cud radzieckiej myśli technicznej lat 70-tych XX wieku – UKRAINĘ. Ukraina z racji niskiej ceny i solidnej konstrukcji stanowiła standardowe wyposażenie większości gospodarstw wiejskich. Stalowa, lutowana mosiądzem rama, 28 calowe koła oraz kierownica typu „jaskółka”, koniecznie z chwytami z twardej gumy, zapewniały wątpliwy stopień komfortu i marną efektywność jazdy. Do dziś moje głębokie wzruszenie powoduje samo wspomnienie o stalowych błotnikach mocowanych z przodu na dwa druty, przykręcane do oddzielnych śrub na hakach widelca. Aż łza się w oku kręci... Ech... dziś już czasy nie te i technologia inna... Wspomniane powyżej zdolności manualne poprowadziły mnie w kierunku twórczego i efektywnego działania, czego efektem było samodzielne złożenie (mniej więcej w czasach licealnych) pierwszego roweru wyścigowego (prototyp przedstawiony na fotce).
Z uwagi na fakt, iż daleko mu było do szczytu moich marzeń, w krótkim czasie stał się on ofiarą mojego znudzenia, a w konsekwencji przedmiotem dla mnie bezużytecznym. Jednak wydarzenie to nie zdołało wpłynąć na przebieg moich poczynań „kolarskich”. Fascynacja jednośladami odżyła kilka miesięcy później, wraz z otrzymaniem cudownego prezentu w postaci nowiutkiego, przecudnej urody bicykla o wdzięcznie brzmiącej nazwie GAZELA. Model ten rysuje się w mojej pamięci jako przedmiot głębokiego sentymentu, będącego wynikiem nie lada wyczynu, jakim było pokonanie pierwszy raz w życiu dystansu 120 km. (Był to też pierwszy pojazd w mojej „karierze” posiadający przerzutki J). Trasa wycieczki, na którą wybraliśmy się z czterema kolegami biegła z Sopotu do Czymanowa i z powrotem. Nie muszę chyba mówić, iż ledwo „dotoczyłem się” do domu. Prawdziwa przygoda z rowerem w roli głównej zaczęła się jednak dopiero około roku 1995 (jakkolwiek dziwnie to zabrzmi było to w ubiegłym stuleciu). Wówczas zakończywszy edukację zakupiłem za pierwsze zarobione pieniądze prawdziwy, o r y g i n a l n y rower MTB – WHEELER. Początkowe trasy o dystansie 15 – 30 km prowadziły przez sopockie lasy. Wraz z upływem czasu oraz stopniem wyrobienia kondycji dystans wydłużał się do około 50 km i pewnie nadal wykazywałby tendencję wzrostową, gdyby nie fakt, iż leśne drogi stały się kolejną ofiarą rutyny i daleko posuniętego znudzenia. W związku z powyższym przystąpiłem do modyfikacji roweru MTB na wzór i podobieństwo rasowej „kolarzówy” (bynajmniej nie mam tu na myśli żony Urlicha, tudzież innego kolarza).Prace renowacyjno – modyfikacyjne rozpocząłem od wymiany obręczy oraz opon na typ slick, następnie w ruch poszło siodełko, korba, przerzutki itp. Po sprytnie dokonanym face-liftingu mojego bicykla przyszedł czas na wypróbowanie mojego dzieła w praktyce. Rower doskonale sprawdził się na wielu wycieczkach zarówno w Polsce jak i za granicą (przy tej okazji chciałbym serdecznie pozdrowić szanownego pana złodzieja, który w 2007 roku zdjął ze mnie ciężki i uciążliwy obowiązek pilnowania roweru, wynosząc go z mojej piwnicy). W 2005 roku dokonałem zakupu roweru szosowego AUTHOR, który po dziś dzień doskonale sprawdza się na samotnych i grupowych treningach oraz ogólnopolskich maratonach, w których czasami biorę udział. (W tym miejscu serdeczne podziękowania dla wyrozumiałej i cierpliwej żonki, która nie tylko wygania mnie na treningi, ale także dzielnie wspiera w realizacji mojej pasji). Daniel (lionheart33)